piątek, 3 kwietnia 2009

Jak zmieniał się wizerunek George'a Busha w ciągu ośmiu lat

Jak zmieniał się wizerunek George'a Busha w ciągu ośmiu lat

Oceny: / 12345
12345( 2 głosy)




Magdalena Górnicka
19.01.2009.
W osiem lat prezydentury George’a W. Busha, zarówno świat, jak i Ameryka, zmieniły się nie do poznania. Gdy w 2000 roku, po – w pewnym sensie historycznym, bo odniesionym de facto 537 głosami – zwycięstwie – Bush junior obejmował urząd, na pierwszym miejscu amerykańskich problemów znalazły się kwestie aksjologiczne. O zagrożenie atakiem terrorystycznym martwił się tylko jeden na stu wyborców.

Bush – jakkolwiek w skali kraju otrzymał mniej głosów niż Al Gore – zyskał popularność przede wszystkim dlatego, że przedstawiał swój wizerunek kumpla - amerykańskiego chłopaka z sąsiedztwa, oderwanemu od rzeczywistości „prawdziwej Ameryki” technokracie Gore’owi. Był więc kandydatem idealnym dla Ameryki z jednej strony znękanej aferą z Moniką Lewinsky, a z drugiej – tym usilniej zwracającej się ku Bogu w obliczu gorączki milenijnej.

Jako uczciwy, „nowonarodzony chrześcijanin”, nieskażony wewnętrznymi rozgrywkami Kongresie, George Bush – jak na „współczującego konserwatystę” przystało, miał być gwarancją powrotu USA do wartości i „starych dobrych czasów” gospodarczej prosperity.

Jednak kontrowersyjny sposób, w jaki Bush objął fotel prezydenta, pokrzyżował plany głoszonego wcześniej ponadpartyjnego dialogu i bycia prezydentem „ jednoczenia, a nie podziałów”. Odcisnęło to piętno też na samej osobowości Busha – który – aż do 11 września – czuł się zagrożony jako „nieprawowity” prezydent. M.in. dlatego otoczył się sztabem ekspertów dużo bardziej doświadczonych w polityce niż on sam – z wiceprezydentem Dickiem Cheneyem, sekretarzem obrony – Donaldem Rumsfeldem i szefem dyplomacji – Colinem Powellem na czele.

Jak opowiedzą później w wywiadzie dla „Vanity Fair” jego byli współpracownicy, m.in. Matthew Dowd (strateg kapani prezydenckiej Busha) i Lawrence Wilkerson (szef kancelarii Powella), Cheney i Rumsfeld zdominowali prezydenta – „nuworysza w stylu Sarah Palin” – i – przynajmniej w pierwszych latach – prowadzili bardzo niezależną politykę.

Amerykanie oczywiście nie wiedzieli o tych zakulisowych rozgrywkach w Białym Domu.
Bush – mimo kilku sukcesów legislacyjnych – postrzegany był jako leniuch, wolący wakacje na ranczu w Teksasie od ciężkiej pracy w Waszyngtonie.

REKLAMA



11 września

Dziesiątego września 2001 roku poparcie dla niego było porównywalne z tym uzyskanym przez Geralda Forda wkrótce po objęciu urzędu i ułaskawieniu Richarda Nixona i wynosiło ok. 50 proc. Po wydarzeniach z następnego dnia – murem za prezydentem stało już 90 proc. Amerykanów – najwięcej w historii USA. Ataki z 11 września wszystko zmieniły. Bush – teksański kowboj, który miał łapać tylko lokalnych rzezimieszków, musiał stanąć na czele pierwszej globalnej wojny – z terroryzmem.

Jednak zaniedbania wizerunkowe poczynione przez niego (i jego doradców) w tamtym czasie, miały się później srogo zemścić. Przede wszystkim – w chwili zagrożenia Amerykanie potrzebują męża opatrznościowego, ojca narodu. Kamery natomiast pokazały George’a W. Busha z niewyraźną miną, siedzącego na miniaturowym krzesełku i czytającego dzieciom bajkę. Zupełnie nieadekwatne otoczenie dla męża stanu.

Prezydent później znika – wiadomo – „względy bezpieczeństwa”. Jednak Amerykanie – przerażeni tym, co się dzieje, nie byli w stanie tego pojąć. Co więcej – nie zostało to nawet odpowiednio wyartykułowane ze strony otoczenia prezydenta. W telewizji pojawił się za to Bush z głupim grymasem, potęgowanym przez infantylność „scenografii”. Miejsce przywódcy narodu zajął Rudolph Giuliani – burmistrz Nowego Jorku.

Atak na Afganistan, w którym miał ukrywać się Osama bin Laden, wyniósł prezydenta do roli Bicza Bożego na wrogów zachodniej cywilizacji, zwłaszcza amerykańskiego stylu życia i wartości.

Brak szybkich, wymiernych sukcesów, to kolejna rysa na wizerunku prezydenta – wodza.
Wódz nie ma przecież prawa być nieudacznikiem.

Kwestia interwencji w Iraku nie była już tak oczywista, chociaż ciągle powszechnie popierana przez Amerykanów – wbrew późniejszemu powszechnemu zaprzeczaniu, że tak było. Pro-wojenna propaganda działała bowiem znakomicie.

USA kontra „oś zła”

Prezydent Bush w orędziu do Kongresu przywołał dziejową misję Ameryki do walki z państwami „osi zła” . Z jedną taką osią – z czasów II wojny światowej – Ameryka już sobie poradziła, wyszła zeń zwycięska, gospodarczo odrodzona, jako lider „wolnego świata”. Natomiast w ciągle pamiętany strach z czasów zimnej wojny, wpisała się strategia motywowania uderzenia na Irak posiadaniem przez reżim Husajna broni (albo składników do jej produkcji) masowego rażenia.

Wizja broni znacznie potężniejszej niż ta zrzucona na Hiroszimę, w rękach szaleńca współpracującego z innym szaleńcem i jego gotowymi na wszystko fanatykami, przemawiała to wyobraźni Amerykanów.

Chociaż w tym czasie Europa, a zwłaszcza Francja i Niemcy – jeszcze niedawno zapewniające, że „wszyscy jesteśmy nowojorczykami” , były już sceptycznie nastawione, w Stanach ciągle żywe były tendencje mesjanistyczne. Mesjasz narodów w wydaniu USA jest jednak znacznie inny od tego, którego znamy z Mickiewicza.

Amerykanie – z których 93 proc. ma w domu Biblię, ponad połowa „osobiście rozmawia z Bogiem” i wierzy, że walka z Antychrystem rozstrzygnie się za ich życia[1], nie mają zamiaru „za miliony kochać i cierpieć katusze”, ani niszczyć zła modlitwą. Oni zło chcą zniszczyć fizycznie – za pomocą siły militarnej.

Zdaniem ekonomisty i politologa, Jeremy’ego Rifkina, Europejczycy nigdy nie rozumieją, powszechnego w USA przekonania, że „ze złem się nie negocjuje. Ze złem się walczy”.
Dlatego właśnie na Starym Kontynencie George W. Bush stracił szybciej notowania, niż we własnym kraju.

Wzmocniony ideologią neokonserwatywną, mistyczny wizerunek nowożytnej krucjaty, stawiał Busha w pozycji papieża wysyłającego przeciwko „niewiernym” także i dzieci – w tym wypadku – młodych, „amerykańskich chłopców” . Sam prezydent znowu poszybował w sondażach, skutecznie używając przeciwko oponentom oskarżenia o „antyamerykanizm” – najcięższy grzech przeciwko narodowi w stanie wojny.

Ukoronowaniem dobrej passy Busha (i jednocześnie łabędzim śpiewem prezydenta jako przywódcy „cywilizowanego świata”) było lądowanie niemal żywcem przeniesione z filmu „Top Gun” na lotniskowcu „Abraham Lincoln” i zameldowanie „wykonania misji”.

Później było już tylko gorzej…

Po pierwsze, ideologia neokonserwatywna osłabła, gdy okazało się, że jej główni głosiciele nie są tak czyści i uczciwi, jakby to wynikało z głoszonej przezeń filozofii życia. Jeśli uważnie czytali Biblię, powinni pamiętać zdanie mówiące, że po uderzeniu w pasterza, rozproszą się owce.

I tak się stało: kompromitacja głównych aktorów politycznych i ideologów zarazem, skompromitowała w oczach Amerykanów całą ideologię, a pragmatyka wzięła górę nad wzniosłymi hasłami o wolności i demokracji.

Po drugie, Amerykanie poczuli się oszukani. Gdy okazało się, że w Iraku nie było broni masowego rażenia, ba, nie było nawet urządzeń do jej produkcji, zapragnęli rozliczyć tych, którzy kłamstwem wciągnęli ich w wojnę – i to wojnę daleką od zwycięstwa.

W USA – kraju od założonego na podstawie umowy społecznej, od zawsze daleko było do europejskiej tradycji uważania monarchy za „pomazańca Bożego”. Tam władzę się rozlicza
z wykonania kontraktu powierzonego przez społeczeństwo – prezydent jest dla obywateli i ma bezwzględnie służyć ich dobru. Nieprzypadkowo bowiem nation używa się z znaczeniu „państwo”, kładąc nacisk na społeczny i obywatelski charakter Stanów Zjednoczonych,w odróżnieniu od odgórnie postrzeganych państw europejskich.

Europejczycy natomiast zwykli postrzegać USA wg swoich standardów. To właśnie dlatego przyprawiono Stanom gębę George’a W. Busha.

Po trzecie więc, chociaż intelektualiści amerykańscy: historycy i politolodzy odcinali się w wywiadach dla europejskich pism od polityki prowadzonej przez swój rząd, nie zmieniło to postrzegania państwa jako całości przez pryzmat osoby stojącej na jej czele. W tym przypadku – postrzeganej na zewnątrz – bardzo negatywnie.

Guantanamo - prawdziwe kłopoty

Prawdziwe kłopoty dla wizerunku prezydenta – zarówno w kraju i za granicą – zaczęły się jednak po ujawnieniu skandalu Abu Ghraib, a także przypadków stosowania tortur w czasie przesłuchań w więzieniu w Guantanamo.

Owe ewidentne przykłady nie tylko gwałcenia praw człowieka (które Ameryka miała bronić), ale i dosyć dowolne traktowanie prawa międzynarodowego (wobec oskarżonych o terroryzm administracja Busha ogłosiła, że konwencje haskie nie obowiązują) ostatecznie skompromitowały przesłanki, jakie mogły pchnąć USA do interwencji w Iraku – w kontekście ujawnionych faktów, tłumaczenie operacji na Bliskim Wschodzie względami „humanitarnymi” brzmiało jak czysta kpina.

Prezydent Bush miał też pecha – na czasy jego prezydentury przypadł najdynamiczniejszy rozwój globalnej sieci internetowej – zdjęcia z Abu Ghraib, a później przecieki na temat tuszowania tej sprawy, dzięki Internetowi stały się znane nie tylko w samych Stanach, ale i na świecie.

Bush i Internet

Internet przyczynił się też do szybkiego rozwoju antywojennych inicjatyw obywatelskich, a także wymieniania się informacjami – często nieoficjalnymi - poza obiegiem mainstreamowych mediów. Dopiero dzięki sieci Amerykanie zrozumieli, jak ważna jest prywatność i jak wielką kontrolę daje filtrowanie wiadomości – kolejne naruszone przez administrację Busha wolności obywatelskie.

Nie jest prawdą, że poprzedni prezydenci nie próbowali „uciszać” prasy. Robił to nawet uwielbiany John F. Kennedy, który podczas inwazji w Zatoce Świń, udawał, że nie ma o niczym zielonego pojęcia. Tym razem jednak ci, których próbowano uciszyć, napisali o owych próbach w Internecie.

W sieci rozwinęła się też twórczość skierowana przeciwko działaniom rządu i prezydenta.
To właśnie tam publikowali autorzy, których – ze względu na zbytni radykalizm – nieco obawiałyby się wydrukować tradycyjne media.

W Internecie opublikowano też niezliczoną ilość karykatur Busha, filmików go ośmieszających, czy gier, w których prezydent np.: robi striptiz albo zrzuca bomby na Irak.

Jednocześnie sam Bush, jak i jego sztab speców od Public Relations, zignorował potencjał drzemiący w nowych mediach. Wszystkie swoje informacje kierował do radia, prasy i telewizji. Do poprawy wizerunku prezydenta nie używano marketingu wirusowego, serwisów społecznościowych i innych, charakterystycznych dla Web 2.0 form przekazu.


Największa porażka prezydentury

George W. Bush oddalił się przez to jeszcze bardziej od wyborców. Znany z tego, że pamięta imiona dzieci współpracowników, ale i chętnie dzwoni do przebywających w szpitalu cioć i babć personelu Białego Domu, w odbiorze społecznym jawił się zupełnie inaczej – jako oderwany od rzeczywistości fantasta, ślepo przekonany o swojej słuszności.

Prezydent stracił też na tym, że długo nie umiał przyznać się do błędu. Każdej – nawet ewidentnie nietrafnej – swojej decyzji był gotów bronić do ostatniej kropli krwi.

Dopiero w grudniu 2008 przyznał w telewizji ABC, że największą porażką jego prezydentury było wadliwe działanie wywiadu, które skłoniło jego rząd do podjęcia decyzji o ataku na Irak.

Znowu jednak nie wziął odpowiedzialności na siebie, nie uderzył się w pierś i nie przyznał otwarcie, że to on się mylił.

Zabrakło mu odwagi cywilnej. Cechuje to ludzi słabych, niegotowych sprawować urzędu prezydenta światowego mocarstwa, ale także fanatyków czekających na koniec świata, który nie nadszedł. Wtedy – zamiast przyznać się do błędu – dostosowują oni swoje poglądy do wymogu chwili, tłumacząc, że np. tym razem Bóg – dzięki ich modlitwom – po raz ostatni dał światu szansę.

Ostatnia szansa prezydenta Busha na odzyskanie cząstki szacunku i sympatii wyborców, przeminęła wraz z huraganem Katriną, który zniszczył m.in. Nowy Orlean. Były doradca Busha przyznał w „Vanity Fair”, że był to „gwóźdź do politycznej trumny prezydenta”.

Od tego czasu prezydent miał zrezygnować z powrotu do wizerunku szeryfa Ameryki i obrońcy demokracji. Jak wielka była ta rezygnacja, świadczy faktyczny brak reakcji George’a W. Busha na wydarzenia z Gruzji w sierpniu 2008 r.

Bush – apostoł demokracji, jakim był chociażby w 2004 roku, nie odpuściłby tak łatwo.
Nie byłyby oczywiście gotów umrzeć za Gruzję, ale nie ograniczyłby się do machnięcia ręką i lakonicznego oświadczenia.

Oprócz polityki zagranicznej, prezydent Bush odpuścił też de facto politykę wewnętrzną.
Na kilka tygodni przed wyborami nowego prezydenta zaszył się w Białym Domu – 4 listopada nie pojechał nawet zagłosować, jak zwykle, do Teksasu.

Na scenę wepchnął go z powrotem kryzys finansowy, ale tak naprawdę prezydent oddał dowodzenie w ręce sekretarza skarbu – Henry’ego Paulsona, samemu ograniczając się do składania podpisów tam, gdzie trzeba.

George W. Bush to chyba jedyny prezydent, który tak bardzo wpłynął na rozwój popkultury.
Niechęć do niego i jego polityki znalazła wyraz w twórczości muzyków, filmowców i pisarzy.
Film Michaela Moore’a „Fahrenheit 9.11” – quasi dokumentalna satyra wymierzona w prezydenta i ideologię neokonserwatywną – dostał nawet Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. Ostatnim głośnym przykładem dzieła poświęconego Bushowi, był biograficzny film „W” nakręcony przez Oliviera Stone’a, autora m.in. „JFK”.

Sam reżyser – choć żywi ogromną niechęć do prezydenta – w wywiadach prasowych przyznawał, że podczas pracy nad „W” „starał się zrozumieć” George’a W. Busha.

Rzeczywiście – w porównaniu do poprzednich, ostrych i bezkompromisowych paszkwili wymierzonych w Busha, „W” tak naprawdę kreśli portret człowieka, który znalazł się w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie. Rola – początkowo zupełnie nowa, a więc wzbudzająca entuzjazm – wywołuje w prezydencie z filmu Stone’a zmęczenie i frustrację. Zamiast podżegać do nienawiści, „W” budzi w widzu współczucie.

Bush - osobowość aktywna – negatywna

J.D. Barber w wydanej wiele lat temu "Presidential character: Predicting performance in the White House", opisuje wpływ cech osobowościowych prezydenta na sprawowaną przez niego politykę.

Klasyfikuje prezydentów ze względu na „inwestowanie energii w prezydenturę” ( typ aktywny i pasywny), oraz na „generalne podejście do życia i pracy” (pozytywne i negatywne).

Na tej podstawie wyróżnia cztery typy osobowości: aktywny – pozytywny, aktywny – negatywny, pasywny – pozytywny i pasywny – negatywny.

George W. Bush wydaje się pasować do opisu osobowości aktywnej – negatywnej. Prezydent aktywny – negatywny wystawia swój naród na "ryzyko klęski", bo jest nieelastyczny, nie potrafi zmienić raz obranego kursu, co w zmieniającej się rzeczywistości międzynarodowej rodzi duże zagrożenie nieadekwatności polityki państwa. Trwa przy swoim, nawet jeśli pojawią się dowody świadczące o tym, że się mylił. Ma niskie poczucie własnej wartości, życie jest dla niego trudną walką. Nie umie poradzić sobie ze swoim otoczeniem, ciągle szuka uznania i potwierdzenia własnej wartości, a także przez każdą decyzję próbuje legitymizować, zagrożoną - we własnym mniemaniu, władzę.

Jest perfekcjonistą - gdy nie może osiągnąć tego, co chce, budzą się w nim agresywne emocje, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Silnie angażuje się emocjonalnie, co w ostateczności prowadzi do porażki jego polityki.

Taki tym osobowości – wyróżniony przez Barbera – reprezentowali m.in. Lyndon Johnson i Richard Nixon. Barber podkreśla jednak, że często na to, jak klasyfikowany jest dany prezydent, duże znaczenie mają czasy, w jakich sprawował on swój urząd.

„Bushyzmy”

George W. Bush odchodzi z poparciem nie sięgającym nawet 30 proc. Jako „idiotę” ocenia go co trzeci Amerykanin.

„Bushyzmy”, czyli pomyłki językowe prezydenta, stały się nawet przedmiotem analizy lingwistycznej i są systematycznie gromadzone na stronach internetowych, a także analizowane w publikacjach naukowych i podczas zajęć na uniwersytetach.
Niektórzy jednak twierdzą, że „bushyzmy” świadczą o nie zdiagnozowanej dysleksji George’a W. Busha.

Nawet niesławny spin-doctor Karl Rove przyznał w „The Wall Street Journal”, że prezydent „Bush nie jest wcale taki głupi, za jakiego go mają”. Przypomniał, że Bush ukończył Yale i Harvard Business School, a „tego nie da się dokonać, jeśli jesteś przygłupem”.

Bush kończy osiem lat urzędowania z wizerunkiem nieudacznika, który wciągnął Amerykę w dwie wojny i wywołał kryzys gospodarczy.

Dużo w tym przesady – ale wina leży też po stronie prezydenta i polegała na tym, że niewłaściwie dobrał sobie współpracowników, co jest przecież podstawową umiejętnością każdego menedżera.

Największym sukcesem George’a W. Busha jako prezydenta jest to, że mieszkał w Białym Domu o cztery lata dłużej niż jego ojciec, i że udało mu się – w przeciwieństwie do Busha seniora – obalić rządy Saddama Husajna w Iraku. „Jego” hasło w encyklopedii będzie więc dłuższe – i nieważne już, co będzie w nim napisane.


[1]„ Europa – przyszłość świata” rozmowa z prof. J. Rifkinem [w:] J. Żakowski „Koniec”, Warszawa 2006


http://www.psz.pl/tekst-16391/Jak-zmienial-sie-wizerunek-George-a-Busha-w-ciagu-osmiu-lat

Brzezinski

- zwiekszenie wydatków na wojne i jednoczesnie ciecia w podatkach dla najbogatszych,
- pozostawienie podatkow na stalym poziomie dla szarych obywateli







Dziś w "Le Monde"
Brzeziński o McCainie, Glucksmann o Putinie
Piotr Błoński

Tekst z 17/09/2008 Ostatnia aktualizacja 17/09/2008 15:25 TU

Na łamach Le Monde wypowiada się dzisiaj, z okazji swego pobytu w Paryżu, Zbigniew Brzeziński, który, jako zwolennik Baracka Obamy w najbliższych amerykańskich wyborach prezydenckich, krytykuje jego rywala, Johna McCaina. Zdaniem Brzezińskiego, wybór McCaina groziłby „militaryzacją amerykańskiej polityki zagranicznej”.
Wydrukuj
Wyślij
Dodaj swoją opinię



John McCain zastosuje bowiem – w przekonaniu Brzezińskiego – te same koncepcje filozoficzne i strategiczne co George Bush junior, a jeśli w dodatku obierze sobie jako sekretarza stanu Josepha Liebermana, który uważa że już weszliśmy w „czwartą wojnę światową” ze światem islamu, amerykańska polityka będzie skłaniać się do przekształcania tych założeń w rzeczywistość. W takiej sytuacji sama nawet idea dialogu z aliantami nie ma sensu – żaden z krajów europejskich takiej polityki nie bądzie popierać.

Jeśli w sondażach obserwuje się równocześnie spadek poparcia dla polityki zagranicznej i wewnętrznej Busha a równocześnie wzrost poparcia dla McCaina – czytamy jeszcze – to tylko ze względu na osobistą historię tego ostatniego, który, jako bohater wojenny, budzi zaufanie wyborców w czasach wzrostu międzynarodowego napięcia. Jedynym czynnikiem, który może przeważyć wynik wyborów na korzyść McCaina jest jakiś ewentualny nowy kryzys międzynarodowy.

Ogólnie myślę – kończy Brzeziński – że militaryzacja zaangażowania USA w Afganistanie niesie ryzyko, dla Ameryki i sojuszniczego Zachodu, powtórzenia błędów, które 25 lat temu popełnili w tym kraju Sowieci.

Stawić czoła doktrynie Putina



André Glucksmann
(Photo: AFP)
André Glucksmann podkreśla w tymże Le Monde decydujące znaczenie stosunku europejskiej opinii publicznej do „dokryny Putina” – przypominając że rosyjski przywódca za największą katastrofę XX wieku uważa nie 1 czy 2 Wojnę Światową, nie Auschwitz, Gułag i Hiroshimę, lecz upadek Związku Sowieckiego. Czego się spodziewać po podpułkowniku komunistycznych służb specjalnych, dla którego największą tragedią jest rozpad jego własnej hierarchii?

Dwa wydarzenia, które w sierpniu ukazały przełom w równowadze światowych sił, ale bardziej jeszcze w pojęciach o świecie – faraoniczna oprawa Igrzysk Olimpijskich i inwazja rosyjska w Gruzji – nie powinny były nikogo zaskoczyć. Chiny już 30 lat temu zerwały z marksistowskimi dogmatami ekonomicznymi i przeżywają cud wynoszący je na 2 lub 3 pozycję na światowym rynku. A niebawem minie 10 lat od kiedy kat Groznego wdziewa szaty nowego cara. Zasłona, która się w sierpniu rozdarła, jest tylko zasłoną naszych złudzeń.

Prawdziwą niespodzianką nie jest więc Putin i rosyjskie dążenie do zniweczenia pragnień emancypacyjnych „bliskiej zagranicy” za pomocą szantażu gazowo-naftowego, przekupstwa albo czołgów: niespodzianką jest postawa Europy, która zareagowała na inwazję Gruzji z dawno niespotykaną stanowczością, a następnie odmówiła przymknięcia oczu na ledwie zawoalowaną aneksję Abchazji i Osetii Południowej. Europa nie uległa panice: ani nie będzie powrotu do zimnej wojny („Jałta, to przeszłość”, mówił Sarkozy) ani pobożnych złudzeń („wakacje historii są zakończone” – mówił Tusk).

Mimo fanfaronady, towarzyszącej naftowemu oszołomieniu, Rosja dobrze wie, że przyszłość jej nie sprzyja. To nie czasy przechwałek Chruszczowa, który obiecywał, że dogoni i przegoni Amerykę. Rosja jest wyczerpana, jest ofiarą pijaństwa, mafii, korupcji, bezrobocia, gruźlicy i AIDS, prostytucji i przeraźliwego kryzysu demograficznego – średnia długość życia jest tam na poziomie trzeciego świata - a 70% budżetu pochodzi ze sprzedaży energii i surowców. Nic Rosji nie pozwala na trwały szantaż wobec bogatej Europy, tym bardziej że modernizacja i przystosowanie do potrzeb źródeł i dróg energii musi zająć dziesięciolecia. W tych warunkach wybór polityki szkodzenia gdzie popadło jest ersatzem utraconej potęgi, tymczasowo spektakularnym, ale na dłuższą metę nie mogącym odbudować prestiżu tego kolosa na glinianych nóżkach.

Jeśli Europa utrzyma swą rodzącą się stanowczość, będzie mogła skłonić swego wielkiego sąsiada do poskromienia zdobywczych zapędów, nawet jeśli pokazuje on kły. Trzeba tylko, by europejska opinia publiczna nie dała się zastraszyć przez apokaliptyczne wizje, tak sprawnie roztaczane przez propagandystów Kremla. Decydujący kryzys sierpniowy stawia tę opinię publiczną naprzeciw siebie samej. Czy Europa popełni samobójstwo za pomocą gazu? Czy utrzyma się, czy ugnie przed doktryną Putina ? – pyta André Glucksmann na łamach Le Monde.

Le Monde

http://www.rfi.fr/actupl/articles/105/article_5676.asp