sobota, 5 kwietnia 2008

7,5 min

Według amerykańskich naukowców, ludzie uprawiają seks zwykle od 3 do 13 minut. Dane, które można znaleźć w majowym wydaniu pisma "Journal of Sexual Medicine", zadają kłam twierdzeniu, że liczy się tylko długi stosunek i potrzebna do tego dobra kondycja.

Eric Corty z zespołu badawczego chce tym samym uspokoić tych, którzy wierzą, że więcej czegoś oznacza, że jest to lepsze. Również tych, którzy żyją z obsesją myśli, że nie spełniają się jako kochankowie. Warto jednak dodać, że podany czas nie uwzględnia jednak gry wstępnej.

- Pytania nie były przygotowywane osobno dla mężczyzn i kobiet - powiedział Corty. Jak stwierdził, badania pokazały, że zarówno mężczyźni i kobiety chcieliby jednak, by ich zbliżenie trwało dłużej, niż to zwykle ma miejsce.

Z kolei Dr Irwin Goldstein cytuje wyniki innych, trwających cztery tygodnie badań, które objęły 1500 par. Wtedy średni czas stosunku wyniósł 7 i pół minuty. Czas mierzyły wyposażone w stopery kobiety. - Wydłużenie stosunku ponad te kilka czy kilkanaście minut to zadanie naprawdę trudne, zarówno dla starszych, jak i młodych mężczyzn - ocenia Marianne Brandon, psycholog kliniczny z Annapolis w stanie Meryland. - W naszej kulturze funkcjonuje sporo mitów dotyczących tego, jak wygląda seks innych ludzi. Tymczasem dla większości nie jest on tak ekscytujący, jak to się innym wydaje.

Eric Corty dodaje, że dzięki badaniom ludzie nie będą załamani krótkim czasem swoich zbliżeń, a niektórych może ta wiadomość "naprawdę nieźle wyluzować".

środa, 2 kwietnia 2008

John Cleese

"Monty Python" dokonał prawdziwej rewolucji na antenie BBC - po tym programie gwałtownie zmieniły się kryteria tego, co można pokazywać w publicznej telewizji. Czy czuliście się rewolucjonistami?

Lata 60. to były w ogóle czasy wielkiego przełomu. Może nie czułem się aż rewolucjonistą, ale kiedy w tamtych czasach śledziło się wydarzenia takie jak proces wydawcy książki 'Kochanek Lady Chatterley' D.H. Lawrence'a oskarżonego o propagowanie obsceniczności... Z dzisiejszego punktu widzenia ta książka to niewinne romansidło, ale do 1964 r. była na indeksie. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym prokurator sir Reginald Manningham--Buller zwrócił się do przysięgłych z dramatycznym pytaniem: 'Czy chcecie, żeby wasi służący czytali takie książki?'. I pamiętam zdumienie na twarzach przysięgłych, takie pełne zaskoczenia: "Że co?". W tym samym czasie brytyjskie teatry objeżdżał fantastyczny program rewiowy "Beyond the Fringe", który był dla mnie objawieniem - bo oni pokazywali, że można się bezkarnie nabijać z rodziny królewskiej, z bomby atomowej, z kary śmierci, ze wszystkich tych rzeczy, z których dotąd nie wolno się było śmiać. Moje zainteresowanie uprawianiem satyry zaczęło się od dyskusji w klubie studenckim Footlights na temat tego, jak w tej rewii ośmieszano tamten system wartości, system wartości sir Reginalda.

A jaki wpływ na pana mieli Beatlesi i rodząca się brytyjska kultura rockowa?

Lubię piosenki Beatlesów, ale to nie było dla mnie istotne źródło inspiracji. Już prędzej wymieniłbym dramaturgów z kręgu "młodych gniewnych" jak John Osborne. Dziennikarze często mnie pytają o legendarne lata 60. i o 'swingujący Londyn', a ja zawsze ich rozczarowuję swoją odpowiedzią: nie mam żadnych ciekawych wspomnień z lat 60., bo po prostu miałem za dużo pracy. Na hasło "lata 60." ludzie dzisiaj mają różne skojarzenia: rock, seks, narkotykii tak dalej - ale dla mnie najważniejszym wspomnieniem tej dekady są podatki. Mieliśmy wtedy socjalistyczny rząd, który na wszystko miał tylko jedną odpowiedź: podnieść podatki. Jako młody człowiek na dorobku pracowałem bardzo ciężko, ale to oznaczało tylko tyle, że wpadłem w 83-procentowy próg. Co oznacza ta pańska mina?

Niedowierzanie i chęć sprawdzenia w internecie zaraz po zakończeniu wywiadu.

Zapewniam pana, że moje słowa się potwierdzą. Jednej rzeczy z lat 60. nigdy nie zapomnę - rozmowy z moim księgowym, który powiedział mi bardzo obrazowo, że od poniedziałku do czwartku jestem niewolnikiem pracującym wyłącznie na utrzymanie rządu. Dopiero od piątku o 10.15 zaczynam pracować na swój rachunek. Do tego dochodziły wszechwładne związki zawodowe, które nawet jeśli miały szlachetne intencje obrony interesów ludzi pracy, to realizowały to w samobójczo głupi sposób. Tylko że z innej strony - ówczesna brytyjska prawica była zbyt powiązana z klasą wyższą, żeby móc przedstawić rozsądną alternatywę. Jeszcze jako student Cambridge byłem zapraszany na spotkania konserwatywnego klubu studenckiego - to byli niewyobrażalnie głupi ludzie. Pamiętam dyskusję o Bergmanie, w której ktoś powiedział: "Nie wiedziałem, że Ingrid Bergman zajmuje się też reżyserią".

I z tej niechęci do jednych i do drugich wzięła się satyra wymierzona przeciwko wszystkim?

Uważam, że humor z natury rzeczy musi być przeciwko. Nie bardzo sobie wyobrażam konstruktywną satyrę "pro". Ośmieszaliśmy wszystkich po równo - gdy po socjalistach nadeszli konserwatyści, nie zmieniliśmy charakteru naszych skeczy. Ale z dzisiejszej perspektywy myślę, że największym reformatorem tamtych czasów nie był żaden polityk, tylko Rupert Murdoch, który budował właśnie swoje medialne imperium. Przyniósł na Wyspy Brytyjskie całkowicie nowy model dziennikarstwa, którego nie tknąłby się w latach 60. żaden szanujący się dżentelmen. Anglia, o której teraz mówimy, Anglia sir Reginalda Manninghama-Bullera i Anglia związków zawodowych przestały w końcu istnieć zastąpione lansowaną przez media Murdocha "yob culture". "Yob" to pochodzące z londyńskiego slangu określenie rozpychającego się łokciami młodego człowieka, bo do takich ludzi należy teraz Anglia.

Czy dlatego właśnie wyprowadził się pan do USA?

Nie, tak naprawdę głównym powodem jest brytyjska zima. Kiedy tak mówię, często spotykam się z niedowierzaniem, ludzie myślą, że żartuję - ale to stuprocentowa prawda. Zima na Wyspach Brytyjskich jest niebywale paskudnym okresem, nie ma uroczych śnieżnych pejzaży jak gdzie indziej w Europie, ale jest zimno, mokro, ciemno i wieje wiatr. Proponowano mi tytuł szlachecki, proponowano mi Order Imperium Brytyjskiego, ale wszystko to wiązałoby się z obowiązkiem uczestniczenia w obradach Izby Lordów, a więc z przyjeżdżaniem na zimę do Londynu. Bardzo uprzejmie więc odmawiałem, ale nie należy się w tym doszukiwać żadnej decyzji politycznej - powodem mojej przeprowadzki do USA jest po prostu kalifornijski klimat. Pozostałe powody są też raczej prozaiczne - tutaj mieszkają wszystkie moje dzieci i wnuki, a poza tym tutaj w moim zawodzie najwięcej można zarobić.

Cóż, przy obecnym kursie dolara do funta to się chyba zmieniło?

Niezupełnie - można się ustawić tak, że się mieszka tutaj, ale kontrakt się określa w euro! Poza polską reklamą, którą pan oczywiście zna, wystąpiłem ostatnio w reklamach: islandzkiej, niemieckiej i holenderskiej. Wszystko to było w euro.

Nie tęskni pan za angielską kulturą?

Trochę rzeczywiście brakuje mi galerii sztuki, ale nie tęsknię już za angielskim teatrem ani angielską telewizją, bo ułatwiły mi podjęcie decyzji, w porę schodząc na psy. Hm, za czym jeszcze tęsknię... Za krykietem? Z innej strony - z przyjemnością uwolniłem się od brytyjskiego systemu klasowego, który - z tego, co słyszę - wciąż w Anglii ma się dobrze. W Ameryce struktura społeczna jest stosunkowo prosta - im jesteś bogatszy, tym wyżej stoisz na drabinie. W Anglii natomiast pieniądze mogą doprowadzić kogoś najwyżej do szczebla klasy wyższej średniej, dopiero twoje dzieci mogą ewentualnie zacząć się przymierzać do awansu do klasy wyższej, ale do tego kluczem będzie raczej odpowiednie małżeństwo niż zarobki. To było największe i niespełnione marzenie mojego ojca - że w końcu awansuję do klasy wyższej średniej dzięki poślubieniu arystokratki.

To kim jest właściwie w angielskim społeczeństwie popularny satyryk? Nie należy do klasy wyższej średniej?

Nie, do średniej średniej. Żeby być w wyższej średniej, trzeba być na kierowniczym stanowisku albo mieć własne duże przedsiębiorstwo. Same pieniądze nie wystarczą. Do klasy wyższej średniej może należeć szef BBC, ale nie satyryk z BBC. Ten, bez względu na rozwój swojej kariery, będzie wciąż należał do średniej średniej, aż w końcu stanie się na tyle popularny, że zacznie występować w amerykańskich filmach. I to już prawdziwy koniec, bo dla prawdziwego brytyjskiego snoba "Amerykanin" to kategoria już poza wszelką klasyfikacją. Zna pan na pewno historię o prawdziwym snobistycznym hotelarzu z Torquay, który stał się pierwowzorem Basila Fawlty'ego z "Hotelu Zacisze". Zatrzymaliśmy się u niego całą grupą Monty Pythona i od początku był bardzo niezadowolony z tego, że gości u siebie jakichś komediantów z klasy średniej średniej zamiast swojej wymarzonej klienteli z wyższych sfer. Wobec nas jednak starał się przynajmniej hamować, natomiast otwarcie niegrzeczny był wobec Terry'ego Gilliama: przedrzeźniał jego sposób mówienia, krytykował jego maniery przy stole - no bo to był Amerykanin. Może pan sobie więc wyobrazić, jaki to był wstrząs dla mojego ojca, gdy poślubiłem Amerykankę! Kiedy usłyszał tę wiadomość, wydał z siebie taki przeciągły jęk, bo z rozpaczy odjęło mu mowę (śmiech).

Czy dobrze rozumiem, że pański bohater z "Rybki zwanej Wandą" - prawnik, który ożenił się z oziębłą arystokratką - to byłoby ucieleśnienie ambicji pańskiego ojca?

O tak! Mój ojciec był bardzo miłym człowiekiem, ale był przy tym niewyobrażalnym snobem i cały snobizm Basila Fawlty'ego wzorowałem właśnie na nim. Sam pochodził z niższej klasy średniej i było dla niego naturalne to, że jego syn dzięki studiom w Cambridge awansuje do klasy średniej średniej. Wciąż jednak marzył o tym, że przeskoczę jeszcze o jeden czy dwa szczeble dzięki małżeństwu z córką diuka!

Jako satyryk chętnie parodiował pan postacie typowych brytyjskich sztywniaków jak właśnie Basil Fawlty czy oficjel z ministerstwa głupich kroków. Czym oni właściwie panu tak bardzo podpadli?

Wie pan, w tych typowych angielskich sztywniakach najciekawsze jest to, że oni wcale nie są typowo angielscy. Kiedyś zabrałem się do tego naukowo i starałem się odtworzyć praźródła angielskiego sztywniactwa - okazało się, że to jest stosunkowo młode zjawisko, pojawiło się dopiero w epoce wiktoriańskiej. Moim zdaniem przyczyną było to, że nagle staliśmy się władcami tego cholernego imperium. A jak już masz imperium, no to musisz nim jakoś zarządzać - a do tego potrzebujesz nudnych, lojalnych urzędników. Kiedy Francuzi uczyli swoje dzieci, jak dobrze jeść i przyjemnie żyć, my nasze wychowywaliśmy na nudnych biurokratów imperialnej administracji. Co oczywiście w latach 60. stało się bezsensownym anachronizmem zatruwającym ludzkie życie. Basil Fawlty z "Hotelu Zacisze" nienawidzi siebie samego oraz wszystkich dookoła i na jego przypadku - wzorowanym na autentycznym hotelarzu z Torquay - wyraźnie widać, że to sztywniactwo może być wręcz wstępem do poważnych zaburzeń nerwicowych.

To co według pana jest naprawdę typowo angielskie?

Uważam, że najważniejszym elementem naszej kultury jest skłonność do pokojowego rozwiązywania konfliktów. To nie wzięło się oczywiście z tego, że jesteśmy z natury nastawieni jakoś szczególnie pacyfistycznie, po prostu spora część naszej historii upłynęła nam na wyrzynaniu się nawzajem. Za najważniejszy moment w naszej historii uważamy tak zwaną chwalebną rewolucję z 1688 r., która - w odróżnieniu od innych sławnych rewolucji - odbyła się praktycznie bez przemocy. Jakub II od razu zrozumiał, że Wilhelm Orański ma zbyt dużą przewagę, uciekł do Francji i oddał tron praktycznie bez walki. Wilhelm miał zaś tak duże poparcie właśnie dlatego, że Anglicy widzieli w nim władcę, który wreszcie zakończy nieustającą wojnę domową i zapoczątkuje epokę nudnych kompromisów, która trwa do dzisiaj. Skąd się bierze naród czysto katolicki albo czysto protestancki? Z tego, że jednej stronie udało się w jakimś momencie drugą stronę doszczętnie wyrżnąć. U nas obie próbowały, ale żadnej się nie udało. Stąd wziął się typowo angielski sposób rozwiązywania konfliktów przez pogaduszki przy herbatce.

John Cleese

- ur. w 1939 r. angielski prawnik, konsultant biznesowy, autor poradników psychologicznych i satyryk. Jego ojciec wstydził się plebejskiego nazwiska Cheese (ser) i zmienił je na Cleese. Marząc o awansie społecznym swego syna, wysyłał go do prestiżowych szkół. Ten został relegowany z jednej z nich za namalowanie śladów stóp na podłodze sugerujących, że szkolny patron zszedł z cokołu pomnika i udał się do toalety. Cleese skończył prawo w Cambridge, poświęcił się jednak kabaretowi studenckiemu, z którego trafił do BBC. Tu był filarem grupy Monty Python, a potem serialu "Hotel Zacisze". Jego największym sukcesem była komedia "Rybka zwana Wandą" (1989). Pewien Duńczyk, oglądając ten film, umarł w kinie ze śmiechu (co jest jednym z dziewięciu takich udokumentowanych przypadków w historii)

Źródło: Wysokie Obcasy

Z Johnem Cleesem rozmawiał Wojciech Orliński
2008-03-31, ostatnia aktualizacja 2008-03-31 15:00